» Blog » (1962) Dr. No --12 sierpnia--
16-02-2013 17:58

(1962) Dr. No --12 sierpnia--

W działach: Film | Odsłony: 16

(1962) Dr. No --12 sierpnia--

Postanowiłem ominąć absolutnie najwcześniejszą wizualną adaptację (przedtem były jeszcze słuchowiska radiowe), czyli Casino Royale z Barrym Nelsonem w roli Bonda, godzinny odcinek serialu Climax! powstały w latach 50., i zacząć od pierwszego filmu kinowego. I muszę przyznać, że już sam początek tego cyklu jest imponujący.

Dr. No nie postarzał się bowiem niemal ani trochę. Domyślam się, że musiał robić w 1962 roku piorunujące wrażenie, bo nawet dziś jest to znakomity film szpiegowski. Niekoniecznie jako film o Bondzie, ale właśnie – film w ogóle. Wynika to z tego, że tak dobrze dziś znane nieodłączne elementy są w tym filmie ledwo zarysowane, albo wręcz nieobecne. Owszem, na dobry początek jesteśmy witani słynnym Bond theme, przy dźwiękach którego Bond po raz pierwszy w historii kina zabija kamerę jednym celnym strzałem, jednak potem już nie wszystko wygląda tak znajomo.

Na przykład, o dziwo, sam Sean Connery nie sprawia jeszcze w pełni wrażenia Bonda. Częściowo na pewno z powodu wieku (był to podówczas młodzieniec zaledwie 32-letni – podobnie jak ja teraz!). Aktor ten zawsze miał chłopięcy wdzięk, z biegiem czasu okuty charyzmatyczną, męską chropowatością, spod którego nadal przebijała bezczelność niepoprawnego łobuziaka, bawiącego się znakomicie odgrywaną postacią. Tutaj jest po prostu jeszcze trochę za młody, zbyt gładki, żeby budzić taki respekt, jak w nowszych filmach, ale trudno mieć o to do niego pretensje. Mimo wszystko widać częściowo spełniony potencjał: jego James Bond ma klasę, elegancję, odwagę i trochę ciepła. Ale tylko trochę. Od początku widać, że ten człowiek to zimnokrwisty skurwiel. Zamiast od razu kazać aresztować jakąś winną politycznej zdrady panienkę, woli najpierw ją przelecieć, a dopiero potem oddać w ręce sprawiedliwości – kiedy dziewczyna pluje mu z tego powodu w twarz, Bond reaguje na to miną typu: „Yeah, whatever”. Albo bez mrugnięcia okiem strzela z Walthera do bezbronnego człowieka siedzącego przed nim na krześle, choć wie, że mógłby go zwyczajnie wpakować do więzienia. No nie, trochę przesadzam: naciskając spust mruga niemal niezauważalnie, ale za to chwilę potem dobija go strzałem w plecy, zapalając jednocześnie papierosa. Pełny luz.

A właśnie, skoro o pistolecie mowa: na początku filmu Bond nie używa jeszcze swojego słynnego, ikonicznego gnata. Nosi natomiast Berettę, za co zresztą zostaje ochrzaniony w kwaterze głównej MI6 („Jej miejsce jest w damskiej torebce” – upokarza go zbrojmistrz, na co Bond jedynie lekko unosi z powątpiewaniem jedną brew) i zmuszony do przyjęcia Walthera PPK, który będzie mu wiernie towarzyszył w niemal wszystkich późniejszych przygodach. W Dr. No nie pojawia się również Q (wspomniany zbrojmistrz niby pełni tę funkcję, ale dla mnie to nie to samo), w przyszłości zaopatrujący Bonda w wymyślne gadżety, agent musi się więc posługiwać bardziej realistycznym wyposażeniem. I nie dostaje tym samym „kustomizowanego” nieprawdopodobnymi urządzeniami Aston Martina – na to przyjdzie jeszcze czas.

Nie do końca przypomina późniejszego Bonda także z powodu akcentu. Właśnie – wszyscy znamy słynny, niezwykle często naśladowany, chyba kultowy już szkocki akcent Connery’ego („Bąnt. Dżejmsz Bąnt.”) i większość z nas go uwielbia. Próżno go jednak nasłuchiwać w tym filmie: jego kwestie brzmią raczej po angielsku, a czasem nawet całkiem neutralnie. Nie wiem czym to tłumaczyć, może po prostu będąc młodym aktorem, stawiającym pierwsze kroki w wielkim kinie – niby już wcześniej zagrał w wielu filmach i serialach, ale z pewnością nie był super popularnym gwiazdorem o ustalonej renomie – nie mógł sobie pozwolić na epatowanie czymś, co niekoniecznie musiało się spodobać masowej, międzynarodowej publiczności. To mogła być przyczyna, z której musiał taki sposób mówienia powściągnąć. Dla przykładu, trudno znaleźć australijski akcent w amerykańskich produkcjach takich osobistości, jak Nicole Kidman, Mel Gibson, czy Russell Crowe, prawda? (Wiem, że żadne z nich nie urodziło się w Australii, jednak to właśnie na tym kontynencie zdobywali swoje pierwsze aktorskie szlify, a co za tym idzie, akcent również.) Gdy Connery już wgrał się w rolę i zaskarbił sobie uznanie widzów, mógł bezczelnie mówić tak, jak mu się tylko żywnie podobało. I tak być powinno: przecież to Bond. Jeśli ma ochotę grać Anglika mówiącego ze szkockim akcentem, to będzie. Nikt i nic mu tego nie zabroni. Nawet logika i zdrowy rozsądek.

Niektóre elementy są już na swoim miejscu. Dokładnie w ósmej minucie filmu, 007 przedstawia się pierwszy raz, wypowiadając nazwisko, rzecz jasna, dwukrotnie. Zamawia Martini z wódką, wstrząśnięte, nie mieszane. Dziewczyny same włażą mu do łóżka, choć czasem odmawia z braku czasu. Ale już Bondowski motyw muzyczny pojawia się jakoś tak niezgrabnie. Zaczyna się w nieodpowiednich momentach, na przykład kiedy Bond flirtuje z kobietą w kasynie, albo też kończy nie wtedy, kiedy trzeba: oto Connery wysiada na lotnisku, muzyka rusza, cichnie niemal natychmiast, gdy przechodzi przez kontrolę celną, by powrócić kiedy wchodzi do budki telefonicznej, i znów się urywa, tym razem na dobre. Zupełnie, jakby twórcy filmu mieli tę kapitalną kompozycję w rękach i póki co nie za bardzo wiedzieli jak z niej korzystać. Nauczą się przy realizacji następnych.

 

Na koniec dodam jeszcze, że Dr. No jest jedyną książką Iana Fleminga o przygodach Jamesa Bonda, jaką czytałem, w dodatku dopiero po obejrzeniu ekranizacji. Warto odnotować, że adaptacja jest zdecydowanie bardziej udana, niż ta skądinąd również świetna powieść.

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.